Podróż do serca Peru - Machu Picchu
Pierwszy raz zobaczyłem to miejsce na czarno-białym ekranie telewizyjnym, w programie znanego podróżnika Tony’ego Halika. Pomyślałem wtedy, że może kiedyś tam pojadę. Sporo minęło czasu. W końcu życie nagrodziło marzenia. Na miejscu miała nastąpić konfrontacja dziecinnych wyobrażeń z rzeczywistością. Machu Picchu cieszy się zasłużoną sławą. To jedna z najlepiej utrwalonych nazw na mapie podróżniczej świata.

Table of Contents
Na szczyt „Starej Góry” dostać na dwa sposoby; koleją albo pieszo. Wytrawni podróżnicy wybierają pięciodniowy marsz szlakiem Inków, prowadzący przez przepiękny płaskowyż Świętej Doliny. Inni, którzy mają mniej czasu, albo mają obawy przed wymagającą dobrej kondycji trasą wsiadają w pociąg i po kilku godzinach jazdy (w zależności od miejsca, w którym startują) docierają do miasteczka Aquas Calientes położonego u stóp Machu Picchu.
Pij herbatę z koki!
Do Ollantaytambo, które dzieli od Machu Picchu 67 kilometrów dojechałem z dawnej stolicy Inków – Cuzco. Tam postanowiłem przenocować tak, aby załapać się na poranny pociąg. Wykroić cały dzień na zwiedzanie ruin. Wieczorem odwiedziłem małą knajpkę blisko hotelu. Wypełniona była prawie wyłącznie turystami, którzy zabijali rozmową wolny czas. Wymiana informacji na temat cen, tanich przejazdów i atrakcji za darmo, jest ulubionym tematem plecakowców. Oni tym żyją. Czasem można odnieść wrażenie, że tylko to interesuje ich w podróży. Tym razem jednak, na wysokości blisko 3 tys. metrów nad poziomem morza, nie można było ominąć problemów związanych z chorobą wysokościową. Część przechadzając się marynarskim krokiem z błędnym wzrokiem narzekała na nudności, zawroty, sensacje żołądkowe. Nawet miejscowy specjał alkoholowy pisco sour (mieszanka alkoholu z winogron, soku z cytryny lub lemonki, białka z kurzego jajka i gorzkiego likieru angostura) oraz dosyć dobre piwo „schodziły” bardzo wolno!
– Jak będziesz w Cuzco pij herbatę z koki – radziła znajoma mieszkająca od lat w Limie – Wtedy nie będziesz miał problemów z niedotlenieniem.
Radę sobie wziąłem do serca. Pierwszą czynnością jaka wykonałem w stolicy Inków było przygotowanie „mate de coca”, czyli naparu z zielonych, wysuszonych liści koki. Trzeba przyznać, że herbatka nie smakuje dobrze. Więcej jest ohydna. Przekonanie, że to niezbędne lekarstwo skutecznie zabijało odruch obrzydzenia.
Peruwiańczycy zamieszkujący góry raczej nie bawią się w napary tylko biorą garść liści i żują. Z tego powstaje po pewnym czasie w ustach zbawienna kulka. Substancje, które uwalniają się z niej tłumią głód, regulują żołądek i dodają energii. Liście koki od tysięcy lat są częścią składową diety mieszkańców Andów. Ułatwiały one przetrwanie w niezwykle trudnych, górskich warunkach. Koka konsumowana przez żucie ma stężenie dawki kofeiny jaką mamy w kawie. Nie wywołuje skutków ubocznych. Co ważne nie uzależnia.
W Ollantaytambo zrezygnowałem z naparów i zacząłem, tak jak miejscowi górale, żuć liście. Polecam to wszystkim, którzy bedą mieli kłopot z wysokością na ziemi Inków. Koka jest legalnym ziołem w Peru. Dostępna jest dosłownie wszędzie. W hotelach przeważnie jest w lobby, na widoku, w dużych szklanych słojach. W przypadku problemów warto skorzystać z tego remedium zamiast z masek z butlami tlenowymi, które też są dostępne w lepszych hotelach.
Pociąg
Popyt kształtuje podaż i ceny. To prawo ekonomiczne doskonale widać na przykładzie transportu kolejowego do Machu Picchu. Dojazd w to miejsce jest możliwy tylko PeruRail. Jej właściciele tj. rząd peruwiański starają się wyraźnie zmaksymalizować zyski. Ceny dla obcokrajowców są słone. Bilet Ollantaytambo w dwie strony to spory wydatek, od kilkudziesięciu do grubo ponad 100 dolarów (w zależności od dnia i klasy pociągu). Do tego dochodzi koszt wejściówki na sam szczyt – ponad 50 dolarów (są różne opcje). Wyprawa nie jest tania. Plecakowcy, czyli głównie młodzież, nie są skorzy do ponoszenia takich kosztów. Jeśli nie wybierają się pieszym szlakiem to próbują się przebić specjalnym, tanim pociągiem przeznaczonym tylko dla miejscowych. Nie jest łatwe, ale można spróbować. Oszczędność kilkudziesięciu dolarów działa na wyobraźnię.
Postanawiam jednak wesprzeć miejscową ekonomię i kupuje „boleto de viaje” w cenie turystycznej, bez zniżek. Pierwszy pociąg z Ollantaytambo do miasteczka Aquas Callientes, zwanego również Machu Picchu Publo, wyrusza z dworca jeszcze przed świtem, o godzinie 5.15. Decyduje się jednak na późniejszy, który startuje o 6.10. Pociąg podjeżdża punktualnie. Turyści zajmują miejsca i czas w drogę. Malownicza trasa ciągnie się wzdłuż wartkiej rzeki Urubamba. Jedziemy w górę jej nurtu. Mam za sąsiadów hałaśliwa grupy turystów ze Stanów Zjednoczonych i Korei Południowej. Koło mnie zajmuje miejsce skośnooka dziewczyna, która jak się z czasem dowiaduję pochodzi z Japonii. Ma na imię Sakura (Kwiat Wiśni) – podróżuje od dawna sama po Peru. Przez dwie godziny dostaję lekcję na temat życia w Japonii. Odniosłem wrażenie, że od środka wygląda zupełnie inaczej i ciekawiej niż to opisywana w encyklopediach.
Czy dlatego coś jest piękne, że się podoba, czy też dlatego się podoba, że jest piękne. - pytał św. Augustyn. O pięknie się nie opowiada i dyskutuje, piękno się po prostu czuje i widzi. Dotyka nas ono w tym unikalnym miejscu.
Aqua Caliente
O 7.40 rano pociąg z piskiem zatrzymuje się na stacji w Aquas Calientes. To jego końcowa stacja. Dworzec wygląda na jeden wielki sklep z pamiątkami i jedzeniem. Przejście jest tak przeprowadzone, aby nie można było ominąć stoisk. Dobre posunięcie handlowe. Mocno pada, a większość przyjezdnych nie jest przygotowana na tę okoliczność, więc tym razem kwitnie handel nieprzemakalnymi plastykowymi poncho. Towar idzie jak ciepłe bułeczki.
Sympatyczne miasteczko mimo godzin porannych tętni życiem. Knajpka przy knajpce, restauracje, sklepy dla turystów, hotele i hotele. Miejscowi „porterzy” dźwigają ogromne toboły na które przeważnie składają się plecaki turystów schodzących z inkaskiego szlaku pieszego. Młodzi, dosyć niskiego wzrostu noszą na plecach bagaże większe od siebie. Aż dziw, że z tym potrafią się przemieszczać po górach i wąskich ścieżkach, czasem prowadzącymi blisko przepaści.
Odnajdywanie marzeń!
Niedaleko dworca jest stacja z małymi autobusami, które wahadłowo kursują z miasteczka na szczyt, do ruin XV-wiecznego siedliska poinkaskiego.
Kilkanaście minut jazdy serpentynami. Wreszcie staję przed bramą do samego obiektu. Jestem blisko do realizacji swojego marzenia z młodości. Przed wejściem panuje nieopisany tłok przypominający atmosferę z uczęszczanego dworca kolejowego. Strażnicy-bileterzy uważnie oglądają moją kartę wstępu – trzeba też pokazać paszport. Tak jak kiedyś w krajach komunistycznych są dwie procedury dla obcokrajowców i miejscowych. Nie do pomyślenia jest przecież, aby nawet średnio zarabiający Peruwiańczyk płacił tyle co mieszkaniec Stanów Zjednoczonych. Dla miejscowych opłata jest symboliczna, a nawet w niektóre dni mogą wchodzić na teren za darmo. Słusznie, to jest ich miejsce. Po całym ceremoniale z wejściem zaczynam zwiedzanie w towarzystwie poznanej w pociągu Japonki. Na początku chodzimy w grupie z przewodnikiem. Ta formalna wycieczka trwająca godzinę daje przedsmak samodzielnej, która staje się coraz przyjemniejszą, w miarę jak ubywa turystów wystraszonych deszczem i mgłami.
Konfrontacja zdjęć z folderów i rzeczywistości jest jednak niemożliwa. Cały obiekt jest osnuty chmurami. Pozostaje tylko nadzieja na to, że w pewnym momencie wiatr rozgoni mgły i zobaczę to co widziałem na filmach Tony’ego Halika. Długie, wcześniejsze przygotowania teoretyczne opłaciły się. Opowiadam młodej mieszkance z kraju wiśni o Machu Picchu, a w zamian dostaje opowieści o zespołach i muzyce, która uwielbia japońska młodzież. Mijają godziny, a panoramy Machu Picchu jak nie było tak nie ma. Siedzimy na jednym z najwyżej położonych tarasów ziemnych, układających się na zboczach gór. Czekamy z rosnącą rezygnacją na przejaśnienie.
Wreszcie cud! Po południu, na kilkanaście minut, nagle chmury zniknęły! Odsłoniły się wszystkie ruiny, przepaści i góry, które otaczają Machu Picchu. Widok niesamowity, majestatyczny i bajkowy! To nagroda za trudy wyprawy!
Natura dała temu miejscu niepowtarzalną oprawę, piękne otoczenie, przepaści, strumienie, rzeki i soczyste kolory. Dziś ruiny nie pełnią już funkcji użytkowej. Można powiedzieć, że wchłonęły je właśnie góry. Kamienne domki, ziemne tarasy, kanały nawadniające, szczeliny i groty wróciły we władanie natury. Tworzą jedną, nierozerwalną całość.
Czy dlatego coś jest piękne, że się podoba, czy też dlatego się podoba, że jest piękne. – pytał św. Augustyn. O pięknie się nie opowiada i dyskutuje, piękno się po prostu czuje i widzi. Dotyka nas ono w tym unikalnym miejscu.
To co pokazywał i opowiadał Tony Halik w swoich programach telewizyjnych, teraz wydało mi się tylko namiastką rzeczywistości. Trzeba było przebyć długa drogę w czasie i przestrzeni, aby znaleźć się tu, na Machu Picchu i warto było.